ETAP 116 – 26.03.2015 Bergouey-Viellenave – Ostabat (27 km)
Zaczynamy o szóstej. Trasą wczorajszego , popołudniowego spaceru dochodzimy do starego mostu na Bidou. Tu mały problem, nie możemy „wejść” na właściwą drogę. Koszt, 1 kwadrans. W końcu, na dobre zaczynamy nasz przedostatni etap. Teren coraz bardziej pagórkowaty, coraz ciekawsze widoki. Baskijska architektura, baskijskie językowe „łamigłówki”. Niby Francja, ale odmienność jest wyraźna. Wchodzimy do Garris. Stosunkowo duża osada. I tu niespodzianka. To prawdziwa perełka, wizytówka francuskich Basków. Zadbane budynki. Wiele z nich ma trzysta, czterysta lat. Jednolita białoczerwona kolorystyka, charakterystyczne dwuspadowe dachy, a nad drzwiami stare, kamienne inskrypcje. Prawdziwy żywy skansen. Garris wygląda jakby niedawno startowało w jakimś konkursie. Za miejscowością spotykamy pszczelarza, który ma problem ze swoim autem. Pojazd zakopał się na grząskim polu. Musimy poczekać na sąsiada rolnika, który jest już w drodze z odsieczą. Niestety, pomimo międzynarodowych wysiłków, nie dajemy rady. Potrzebny jest jednak traktor. Czas na miasteczko Saint Palais, które właściwie przechodzimy. Zaglądamy do kościoła, robimy zakupy i w sumie nie zauważamy nic wyjątkowego. Prawdę mówiąc, spodziewaliśmy się czegoś więcej. Coraz większe pagórki, raz w górę, raz w dół. Z oddali widzimy nasz kolejny cel. Na dość sporym wzgórzu czeka na nas kaplica de Soyarza. Podejście jest dość dość i kosztuje trochę wysiłku. Warto było. Wrażenie jest niesamowite, podziwimy już dobrze widoczne wysokie pasmo Pirenejów. Przy kaplicy robimy krótki odpoczynek i napawamy się widokiem. Szkoda, że zaczyna coraz bardziej kropić. Peleryn jednak nie zakładamy. Zapłacimy za to później wilgotnymi ciuchami, których nie będziemy mieli gdzie wysuszyć. I tak, w lekkim deszczu, pokonując pagórek za pagórkiem, dochodzimy przed 17:00 do Ostabat. Na początek niespodzianka miła. Kwatera znajduje się na początku miejscowości, przy samym szlaku. Odnajdujemy gospodarza, prowadzi nas do klimatycznego, starego budynku. Mamy się rozgościć i poczekać „godzinkę”. Oglądamy lokum, które ma długą tradycję przyjmowania pielgrzymów. Jest wszystko, co potrzeba, „stara” kuchnia, łazienka, na piętrze pokój w klimacie poddasza. Niestety jest jedna niespodzianka, tym razem niemiła. Otóż nie ma sprawnego ogrzewania. Na dworze jest zdecydowanie cieplej niż w naszym pokoju. Jesteśmy zziębnięci i nie mamy żadnych szans się tutaj rozgrzać i wysuszyć, Jest problem. Trochę się nakręcamy i w końcu postanawiamy zrezygnować z tej izby tortur. Decyzja, szukamy innej kwatery w Ostabat. Dziękujemy naszemu gospodarzowi, tłumacząc grzecznie (na szczęście) powód naszej rezygnacji, zostawiając 10 euro za fatygę. Rozstajemy się w zgodzie. Jest już wieczór, jest za dwadzieścia siódma. Ruszamy dziarsko na poszukiwanie nowego lokum. Dupa. Po dwudziestu minutach wiemy już doskonale, że nie mamy żadnych szans dziś na inny nocleg w Ostabat. Co robić? Nie szarżujemy, zwycięża racjonalizm. Podejmujemy, niehonorową decyzję. Pójdziemy się ukorzyć. Gorzej, jak baskijska duma weźmie górę nad potrzebą zrozumienia naszej trudnej sytuacji. Rżniemy głupa. Wracamy jak do starego, dobrego przyjaciela. Z szerokim uśmiechem, komunikujemy, że są pewne trudności, a nocleg u niego nie jest wcale taki zły. Przecież wystarczy się trochę lepiej poprzykrywać kocami i jakoś wytrzymamy. Na szczęście facet jest normalny i wracamy do naszej lodóweczki. Gospodarz proponuje nam nawet flaszkę wina na rozgrzewkę. My większe zaufanie mamy jednak do naszych cieniutkich, typowo letnich śpiworków i podwójnych koców. Kolejne doświadczenie na Szlaku. Tym razem, była to lekcja pokory.